Dlaczego Pepsi z promocji ma mniej gazu? Historia i marketing napojów gazowanych

Przez czterdzieści lat dwa pierwsze miejsca na liście najpopularniejszych napojów w USA okupowane były niepodzielnie przez dwie pozycje: Coca-Cola i Pepsi. Posiadając ponad 19 proc. rynku, Cola nie musi martwić się o swoją dominację, jednak napój z niebieską banderolą musiał ustąpić przed innym pretendentem, nie aż tak popularnym w reszcie świata.

Dr Pepper i Pepsi w 2023 roku podzieliły się drugim miejscem na podium, mając po 8,3 proc. rynku, jednak pretendent ze swoim wzrostowym trendem technicznie wyprzedził Pepsi, co wskazano w branżowym piśmie "Beverage Digest". Dr Pepper, bo to właśnie o nim mowa, został założony jako teksańska firma w 1885 roku (Coca-Cola i Pepsi odpowiednio w 1886 i 1893), początkowo zyskując popularność jedynie w południowych stanach Ameryki.

Napój południowców reklamowany jako unikalna mieszanka 23 smaków przypomina trochę colę o wiśniowym aromacie, jednak wyróżnia go odrobinę pikantny posmak kojarzący się z migdałami lub cynamonem. Twórcą receptury Dr Peppera jest pochodzący z Waco w Teksasie farmaceuta niemieckiego pochodzenia Charles Alderton. Napój dostępny jest w większości krajów świata, a w Polsce jego dystrybucją od 2013 roku zajmuje się Orangina Schweppes.

Coca-Cola w Polsce: Od propagandy do powszechnej dostępności

Na świecie istnieje od końca XIX w., do Polski trafiła mniej więcej w połowie tego okresu. I to nie jako butelka czy puszka, którą można wziąć do ręki i z której można zaczerpnąć łyk napoju z bąbelkami. Zanim Polacy mogli spróbować prawdziwej Coca-Coli, mieli się najpierw latami mierzyć z tym, co mówiła o niej propaganda Polski Ludowej.

Można to zobaczyć na kronikach filmowych z wczesnych lat 50. Ekspansja "faszystów" i "imperialistów" zza żelaznej kurtyny miała mieć charakter nie tylko wojskowy czy gospodarczy, ale i kulturowy. Obiektem ataków komunistycznej propagandy była więc nie tylko "zdegenerowana" i "zwyrodniała" zachodnia kultura, ale i tzw. amerykański styl życia. A skoro on - to Coca-Cola również.

Przeczytaj także: Korzyści z Używania Nawilżacza Powietrza

"Dobrze wam było pić Coca-Cola (…) / Wyszliście z Chin, wyjdziecie z Korei / My wam przerwiemy sen Coca-Cola / My, co pijemy wodę nadziei" - pisał w grafomańskim wierszu Adam Ważyk. Propagandyści prześcigali się w mrożących krew w żyłach zestawieniach. Jeśli można było oskarżać Amerykanów, że nad NRD i Polską zrzucają dywersantów i stonkę ziemniaczaną, to równie dobrze można było Coca-Colę nazywać "napojem rekinów imperialistycznych" i przypisywać jej właściwości odurzające. Amerykański bezrobotny miał być w tej wizji przymuszany do picia "atomem zatrutej Coca-Coli". Na plakatach czaiło się mroczne widmo "stonki w płynie".

Władza mogła zadekretować wyższość "wody nadziei" nad trującymi napojami imperialistów, ale nie była w stanie ukrywać, że zło płynące z Zachodu ma swój powab. Należało więc i straszyć, i ostrzegać. Kiedy w 1952 r. w Zachęcie zorganizowano "słuszną" propagandowo wystawę "Oto Ameryka", ludzie walili ponoć na nią drzwiami i oknami. Ale bynajmniej nie po to, żeby łączyć się z władzą ludową w nienawiści do imperializmu. Marek Hłasko pisał w "Pięknych dwudziestoletnich": "Godzinami czekało się w kolejce na wejście, gdyż ludzie chcieli zobaczyć cokolwiek amerykańskiego".

W połowie lat 50. przychodzi "odwilż". Zamiast straszyć Polaków zachodnim powietrzem, władza uchyla okna i zaczyna to powietrze w małych ilościach dozować. I to właśnie w tym okresie pojawia się w kraju zupełnie prawdziwa Coca-Cola. Okazją do jej zaprezentowania są Targi Poznańskie. Polacy już wiedzą, że nie odurza, ale to nadal towar luksusowy - nie można jej kupić. W sklepach jej po prostu nie ma, tak jak zresztą setek innych produktów powszechnie dostępnych na Zachodzie.

Władza jednak potrzebuje twardej waluty, a dochody z eksportu są zbyt niskie. Pojawia się więc pomysł na wydrenowanie z wymienialnych pieniędzy tych obywateli, którzy je do kraju przywożą albo otrzymują w przesyłkach z Zachodu. I tak powstaje Pewex - Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego. W jego placówkach w większych miastach można wreszcie kupić - za dolary lub RFN-owskie marki - towary na co dzień niedostępne. Oprócz zachodnich papierosów, alkoholu czy ubrań - również Coca-Colę.

Tyle że Peweksy, jak i działające na podobnych zasadach sklepy sieci "Baltona", przez całe lata 60. pozostają dla większości obywateli niedostępne. To ekskluzywne okienka na świat konsumenckiego dobrobytu, który jednak na ogół nadal pozostaje za szybą.

Przeczytaj także: Jakość powietrza w Polsce: Analiza

Zmienia się to dopiero za rządów "technokratów" - czyli ekipy Gierka. Rok 1971 upływa pod znakiem negocjacji z przedstawicielami koncernu Coca-Cola. Porozumienie podpisuje wicepremier Mieczysław Jagielski i w połowie następnego roku napój jest już na licencji produkowany w Polsce. Najpierw Rada Ministrów musiała podjąć uchwałę w sprawie "rozwoju produkcji bezalkoholowych napojów chłodzących w latach 1972-1975", a następnie musiało powstać specjalne zrzeszenie ds. produkcji takich napojów i obrotu nimi. Coca-Colę miały produkować zakłady w Warszawie, Zabrzu i Tychach.

Próba wprowadzenia do nakazowo-rozdzielczej gospodarki całkiem kapitalistycznego procesu produkcyjnego owocowała przedziwnymi z dzisiejszego punktu widzenia sytuacjami. Nagle trzeba było znaleźć hale produkcyjne, znaleźć maszyny czy zorganizować odpowiednie butelki i kapsle, co było nie lada zadaniem. A przygotowanie warszawskiej rozlewni bezpośrednio nadzorował rząd PRL.

W wypowiedziach Polaków pamiętających lata 70. pojawia się spostrzeżenie, że Coca-Cola osiągalna była głównie w większych miastach, zaś w mniejszych ośrodkach - pisze też o tym w "Abecadle PeeReLu" Zdzisław Zblewski - łatwiej dostępna była… Pepsi (również produkowana na licencji). Popularna teoria mówi, że PRL-owska władza postrzegała Pepsi jako mniej "kapitalistyczną", m.in. dlatego, że napój ten był już dostępny od dłuższego czasu w innych krajach bloku wschodniego.

Ale wyjaśnienie było bardziej prozaiczne i również niemało mówiło o socjalistycznej gospodarce. Jak opisywał w "Newsweeku" Sławomir Gowin: otrzymane licencje wymagały od producenta, by sprzedawał napoje w odpowiednio niskiej temperaturze. Ponieważ jednak w Polsce nie było dość lodówek, które byłyby w stanie taką temperaturę zapewnić, trzeba było wyznaczać punkty sprzedaży, do których miały trafić zagraniczne chłodziarki. I z racji takiego "rozdzielnika" można było trafić na Coca-Colę np. w Zakopanem, ale w Krakowie już raczej nie.

Na partyjnych szczytach wiedziano, że popytu i tak nie uda się zaspokoić, więc ogólnopolskie gazety raczej nie wspominały, że Coca-Cola pojawia się w sprzedaży - ani przed rozpoczęciem produkcji, ani po niej. Pierwsze napełnione w Polsce butelki zjechały z taśmy w lipcu 1972 r. Chociaż ludowa władza chwaliła się uruchomieniem stołecznej fabryki na pół roku przed terminem, butelki trzeba było jeszcze przez kilka miesięcy transportować z Hiszpanii, a koncentrat - z Włoch i Holandii. W maju 1976 r. "Życie Warszawy" pisało: "Już od wczoraj można kupić litrową butelkę Coca-Coli w »Supersamie« i sklepach delikatesowych w Warszawie. Cena butelki wynosi 19 zł, a kaucja 8 zł". Coca-Cola nie była już w Polsce niedostępna, ale jeszcze nie była napojem dla wszystkich.

Przeczytaj także: Jak rozpoznać twardą wodę?

"Coca-Cola to jest to!" - to hasło, autorstwa Agnieszki Osieckiej, wygrywa w 1982 r. konkurs na pierwszy polski slogan reklamowy firmy. "Żądajcie Coca-Coli wszędzie tam, gdzie widzicie ten znak!" (chodzi oczywiście o logo) - to już wezwanie z przaśnych plakatów reklamowych, charakterystycznych dla smutnych lat 80. Coca-Cola po jej upadku uruchamia w 1991 r. Warszawie swoje pierwsze polskie biuro. Akurat - co za paradoks! - w Pałacu Kultury i Nauki.

Dziesięciolecia musiały upłynąć, nim Coca-Cola stała się w Polsce tym, czym była w każdym normalnym kraju - po prostu ogólnodostępnym napojem gazowanym.

Promocje wielopakowe: Korzyść dla konsumenta czy producenta?

Do ofert typu "kup więcej, zapłać mniej" zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Nie ma w tym jednak żadnego przypadku, to starannie przemyślana strategia handlowa. Ten model sprzedaży opłacalny jest dla producenta i marketów, ale czy dla nas, konsumentów, również? Odpowiedź nie jest prosta.

Przykład pierwszy z brzegu: w Żabce za 3 piwa Żywiec zapłacimy 7 zł, a za tzw. czteropak piwa Harnaś - 9,99 zł. Natomiast Lidl obecnie kusi promocjami w postaci wielopaków takich produkty jak: Coca - Cola w puszce za 1,25 zł za sztukę (ale trzeba kupić 8-pak) , duża czekolada Milka - 3 sztuki za 7,79 zł czy dwupak napojów gazowanych (Mirinda, 7up, Pepsi Max; 2, 5 l) za 7,99 zł.

Dla porównania, wg firmy analitycznej rynku detalicznego Hiper-com Poland, średnia regularna cena butelki piwa Żywiec wynosiła w listopadzie 3,18 zł, więc za 3 sztuki musielibyśmy zapłacić nieco ponad 9,50 zł, czyli tylko na tym zakupie oszczędzamy trochę powyżej 2,50 zł. Podobnie jest w przypadku wyżej przywołanych napojów gazowanych: średnia cena 2 l. butelki to 4,55 zł, a więc za dwie musimy zapłać ponad 9 zł. Natomiast w „wielkopakowanej” promocji płacimy niecałe 8 zł i to w dodatku za większe, dwie 2,5 l. butelki (w sumie 1 l. więcej). W przypadku czekolady Milka można oszczędzić nieco powyżej 3,5 zł na tabliczce. Również ceny pozostałych artykułów są niższe.

Nic więc dziwnego, że takie promocje cieszą się olbrzymią popularnością wśród klientów. - Tak naprawdę jest to komunikacja "gratisu", który mamy bezpłatnie otrzymać, a w gorączce zakupów przestajemy racjonalnie analizować, czy tak naprawdę jest to dla nas korzystne. Robiliśmy badania dot. wydatków świątecznych i okazało się, że Polacy są najbardziej wrażliwą grupą na promocje podczas robienie zakupów w Europie. U nas aż 53 proc. konsumentów wydaje więcej pieniędzy właśnie pod wpływem promocji, podczas gdy średnia europejska to ok. 30 proc. - mówi Radosław Pidzik, Starszy Menedżer w zespole strategii cyfrowych i transformacji Deloitte.

Popularność tego typu trików potwierdzają same sieci handlowe. - Oferta „Wielosztuk” jest stałym elementem strategii cenowej, którą sieć Żabka z powodzeniem prowadzi od pięciu lat. Klienci kojarzą ten mechanizm właśnie z Żabką, a 68 proc. z nich z niego korzysta. (...) Specjalnie zaprojektowane, żółte oznaczenia cenowe, pokazujące m.in. procent obniżki przy zakupie wielu sztuk produktu, rozpoznaje 65 proc. klientów - chwali się biuro prasowe tej sieci sklepów. - Wielopaki cieszą się szczególną popularnością wśród rodzin wielodzietnych - mówi Aleksandra Robaszkiewicz z biura prasowego Lidla.

Potencjalne wady promocji wielopakowych

  • Kupujemy więcej niż potrzebujemy
  • Większe zużycie ze względu na zapasy
  • Zamrożenie pieniędzy w towarze

Problem w tym, że tak naprawdę takie oferty niekoniecznie oznaczają same korzyści dla kupujących. Dlaczego? Po pierwsze w ten sposób często kupujemy więcej niż potrzebujemy, a nierzadko też coś, co w ogóle nie jest nam potrzebne. W efekcie wydajemy pieniądze na artykuły, które później wyrzucamy, bo np. się przeterminują. - W krajach Europy Zachodniej pojawiają się głosy wśród organizacji konsumenckich, że spora ilość produktów spożywczych kupowanych na zapas w modelu „wielosztuk” po prostu się marnuje i są wyrzucane - informuje Radosław Pidzik z Deloitte.

Po drugie kupując więcej artykułów w pakiecie stajemy się dużo mniej oszczędni. Większe zużycie wynika z tego, że bardziej lub mniej świadomie zdajemy sobie sprawę z tego, że w razie czego mamy zapas. Poza tym zamrażamy część swoich pieniędzy w towarze, który następnie musimy przechowywać. W ten sposób sklepy pozbywają się konieczności jego magazynowania, ponieważ biorą to na siebie kupujący.

Również żadnego przypadku nie ma w tym, jakie artykuły są oferowany w takich promocjach i w tym, jak obliczana jest relacja między liczbą sztuk danego produktu a jego ceną. - W ten sposób sprzedaje się przede wszystkim tzw. towary szybkozbywalne (tzw. FMCG, fast-moving consumer goods), a więc stosunkowo tanie, nad których zakupem konsument nie namyśla się długo - mówi Radosław Pidzik z Deloitte.

Ilość sztuk i cena też są dość precyzyjnie skalkulowana. - Bada się historycznie, ile produktów danego rodzaju, np. kostek masła, trafia do koszyka podczas jednych zakupów. Na tej podstawie sieć sklepów określa liczbę sztuk w pakiecie ambitnie lecz realistycznie. Jeśli zatem z analizy zakupów wynika, że klienci najczęściej kupują 2 kostki masła, to w ramach takiej wielkosztukowej promocji będzie to np. 3 sztuki - tłumaczy Radosław Pidzik z Deloitte.

Takie promocje są robione z jednego, najważniejszego powodu: sprzedać jak najwięcej towaru określonego producenta, który zresztą często współfinansuje takie akcje - zdradza Pidzik. Oprócz promocji produktu, dla dostawcy jest to korzystne z wielu innych powodów. Po pierwsze ma pewność, że sprzeda duże ilości swojego produktu. Po drugie jest to stosunkowo łatwe logistycznie, gdyż musi dostarczyć dużą partię towaru jednemu odbiorcy. Po trzecie zaś konsument tworzy sobie w ten sposób pewien zapas, co daje pewność, że przez jakiś czas nie sięgnie on po artykuły oferowane przez konkurencję.

Poza tym sieć, zamawiając dużą ilość jego rodzaju towaru u jednego dostawcy jest w stanie wynegocjować dużo korzystniejszą jego cenę. Ale tego typu promocje korzystne są również dla sklepów: Handel też jest zainteresowany rotacją na półce, a nie magazynowaniem, obracaniem gotówką, a nie jej mrożeniem. Lepsza niższa marża w krótkim okresie, niż wyższa w długim. Do tego dochodzą także inne zjawiska, jak np. sezonowość, które wymuszają konieczność rotacji - ocenia mówi Maciej Siejewicz z GFK.

- Niska marża w wielokrotnej rotacji i tak zarobi na produkt i inne koszty oraz, daj Boże, zysk. Korzyść z tego jest jednak nie tylko finansowa, gdyż: sklep okazuje się dobrym i przyjaznym miejscem zakupu, klient wraca i wydaje swoje pieniądze po wielokroć. Poza tym sklep korzysta na szybszej rotacji w magazynie i na lepszej cenie u dostawcy - podsumowuje Andrzej Faliński, ekspert rynku handlu spożywczego i prezes Stowarzyszenia Forum Dialogu Gospodarczego.

Napoje light i zero a zdrowie

Napoje bez cukru wydają się kuszącą alternatywą - zwłaszcza dla tych, którzy chcą zrzucić kilka kilogramów, a nie potrafią zrezygnować ze słodkich płynów. Dlatego też niektórzy piją je bez wyrzutów sumienia - i mogą sobie poważnie zaszkodzić. Najnowsze badanie pokazuje, że osoby, które regularnie piją "dietetyczne" napoje ze słodzikami, częściej cierpią na choroby serca. I nie chodzi wcale o duże ilości - już dwa litry tych płynów tygodniowo to dla organizmu duży problem.

Napoje słodzone sztucznymi słodzikami mogą okazać się znacznie bardziej niebezpieczne dla zdrowia niż te wzbogacone cukrem. Po co sięgać po zwykły napój, skoro można kupić jego zamiennik w wersji light lub zero, który smakuje bardzo podobnie, a przy tym ma znacznie mniej cukru? Tą logiką kieruje się wiele osób dbających o sylwetkę. Okazuje się jednak, że chcąc zadbać o zdrowie, paradoksalnie mogą sobie w ten sposób wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Badania po raz kolejny pokazują, jak niebezpieczne dla zdrowia (w tym dla serca) mogą być sztuczne słodziki.

Dziś znajdują się one w niezliczonej ilości produktów. Producenci dodają je zwłaszcza do wysokoprzetworzonej żywności - takiej jak napoje, przekąski czy gotowe dania o obniżonej kaloryczności. Dzięki sztucznym słodzikom produkty te zawierają śladowe ilości kalorycznego cukru, który - spożywany w nadmiarze - może pociągać za sobą negatywne skutki zdrowotne. Po słodziki sięgają zatem nie tylko diabetycy - wiele osób postrzega je jako rozsądną alternatywę dla cukru.

tags: #dlaczego #Pepsi #z #promocji #ma #mniej

Popularne posty: